Nie wiem o czym pisać. Miało być pięknie – bajkowy krajobraz bretońskiego wybrzeża, cydr w kubkach, godziny spędzone na tarasie z widokiem na ocean. Liczenie fal, zamki z piasku na plaży, świeże mule popijane zimnym białym winem. Krepy ze słonym masłem. Dwa tygodnie odpoczynku z Rodziną we francuskiej Bretanii.
Niestety po raz pierwszy w naszym życiu wyjazd zamienił się w piekło.
Najpierw francuski rolnik lekko skasował nam samochód. Zresztą drugi również. Na szczęście obyło się bez ofiar. Ale samochód nie nadawał się już do jazdy. Poszły zamki w przesuwnych drzwiach i drzwi nie mogłem już zamknąć. Dziura w karoserii wielkości dwóch pięści nawet mi nie przeszkadzała. To co mi przeszkadzało to francuskie podejście do sprawy. Naród, który żyje uwielbieniem dla siebie samego ostatecznie za daleko nie zajdzie. Doskonale oddaje to stosunek do języka angielskiego. I zapewne do każdego innego języka poza francuskim. Halo, Francuzi obudźcie się. Nie żyjemy w XVIII wieku, gdzie francuski brylował na salonach i w dyplomacji. Mamy XXI wiek. Wypadałoby, abyście znali jakiś inny język poza własnym. Szczególnie, że tak mocno liczycie na turystów. A jak już go nie znacie, to nie wyrażajcie pogardy tylko dlatego, że inni się Waszym językiem nie posługują. I nie, nie wymagam od rolnika, sprawcy nieszczęścia, aby się posługiwał językiem angielskim. Ale na alarmowym numerze 112 – a i owszem. Pośród funkcjonariuszy Policji (czterech) wysyłanych do cudzoziemców do wypadku – a i owszem. Od wielkiego francuskiego ubezpieczyciela AXA – a i owszem. W serwisie Forda w dużym mieście – a i owszem. Od pracownika wypożyczalni samochodów na lotnisku – jak najbardziej.
Możecie sobie wyobrazić jaką barierą w ustaleniu czy załatwieniu czegokolwiek był brak znajomości języka angielskiego czy choćby niemieckiego.
Samochód trafił do serwisu. Oczywiście według francuskich mechaników jego naprawa nie była możliwa w krótkim czasie. No cóż, ja musiałem wrócić z Rodziną do kraju za dwa tygodnie. I tyle mieli czasu. Ostatecznie się dało – ale w tym celu wynająłem polską firmę, która prowadziła sprawę w moim imieniu (znali francuski), swoje trzy grosze dołożył także mój Assistance, który stanął na wysokości zadania (choć początkowo dostaliśmy jako samochód zastępczy Reno Clio – jak można sobie wyobrazić nie jest to samochód klasy D dla cztero-/pięcio-osobowej rodziny z bagażem na dwa tygodnie).
Ostatecznie, po ponad tygodniu samochód został prowizorycznie naprawiony i dzielnie nam służył w drodze powrotnej do Polski.
Gdyby nasz urlop skończył się tylko tą przygodą, to byłby to ostatecznie mało znaczący drobiazg. Zdarza się, pomimo wielu trudności, którym musieliśmy stawić czoło. Ale los chciał nas chyba pognębić.
Kilka dni później nasza Mama spadła ze schodów w wynajmowanym domu. Straciła przytomność. Karetka zabrała ją do szpitala, gdzie spędziła kolejne cztery dni. Byliśmy pełni najgorszych obaw, bo nie wyglądało to dobrze. Ostatecznie skończyło się na lżejszych urazach. Przez te cztery dni wszyscy siedzieliśmy jak na szpilkach. Szpital i personel stanął na wysokości zadania. Tu znali angielski. A nawet jak nie znali, to się bardzo starali pomóc.
W tych okolicznościach fotografia nie zaprzątała mojej głowy. Dlatego też nie mam się czym pochwalić. Te kilka zrobionych zdjęć wkrótce umieszczę w galerii. Wygląda jednak na to, że do Bretanii długo nie wrócę. Lepiej nie kusić losu.
Powyżej, jedyny fotogeniczny zachód słońca. La Diben, Bretania, Francja.
Leave a reply