Pod koniec czerwca, po zaledwie 3 miesięcznej nieobecności, znowu wylądowałem na Islandii. Tym razem po raz pierwszy latem – do tej pory odwiedzałem Islandię zimą i późną jesienią. Ponownie przyleciałem sam – marcowa samotna wyprawa tak mi się spodobała, że postanowiłem po raz kolejny spróbować sił w pojedynkę.
Plan wyjazdy zakładał dużo chodzenia, głównie w środkowej części wyspy czyli tzw. interiorze. Wyjazd podzieliłem na trzy części skupiając się na trzech odmiennych częściach interioru Islandii – Landmannalaugar, Kerlingarfjöll oraz Þórsmörk. Ponad 170km w nogach. Życie i pogoda oczywiście zrewidowała te plany. Ale o tym później.
Landmannalaugar odwiedziłem jako drugie. Te tęczowe góry od dawne mnie przyciągały, ale w okresie zimowym są trudno dostępne i mocno pokryte śniegiem. Latem, szczególnie na początku, są niesamowicie barwne i co ważne – można je do woli eksplorować. W jeden z dni, idąc znad przepięknego jeziora Ljótipollur, udałem się na Niebieską Górę czyli wygasły wulkan Bláhnjúkur wznoszący się na wysokość 940 m n.p.m. Podejścia jest ok. 400 metrów. Drogę z ciężkim fotograficznym plecakiem, jedzeniem i ciuchami pokonałem w 50 minut z jednym krótkim przystankiem. Podejście jest ostre, szczególnie w pierwszej i ostatniej części, ale widoki wynagradzają trud. Plan był prosty – wejść na zachód słońca, zostać na szczycie przez kolejne 4h i … obejrzeć wschód słońca. Od dwóch dni sprawdzałem pogodę i wszystko wskazywało, że właśnie tej „nocy” będzie można podziwiać zarówno zachód jak i wschód słońca – niebo miało być bowiem częściowo bez chmur. Stąd poza sprzętem niosłem też ciepłe ubrania i coś do jedzenia – musli zalewane zimną wodą.
Aby dojść do Bláhnjúkur trzeba pokonać rzekę, która wije się u podstaw góry. Czasami jest szeroka, czasami wąska. O ile poprzedniego dnia pokonałem ją bez przeszkód wędrując do Skali po prostu wielokrotnie skacząc na łachy, o tyle tym razem musiałem już zdjąć buty i przejść na bosaka. Woda była lodowata. Ostre podejście, budzący respekt olbrzymi masyw wulkanu i rzeka potrafią zniechęcić do wejścia. Byłem świadkiem jak kilka osób zawróciło tuż po przejściu rzeki jak tylko zaczęli się wbijać w szczyt. Ostatecznie na szczycie byłem sam nie licząc dwóch dziewczyn z wymiany islandzko-hiszpańskiej, które weszły po mnie i po godzinie zeszły na dół. Miałem cały szczyt dla siebie. Ba, w zasięgu wzroku nie było nikogo – całe Landmannalaugar, poza kampingiem, wydawało się wyludnione. Kto by się włóczył po górach o 23 w nocy. Wokół panowała cisza, nawet wiatr mocno zelżał. Chłonąłem te widoki podziwiając w samotności otaczający mnie bezmiar gór i rzek.
No i doczekałem się. Zachód nie rozczarował. Niestety wschód słońca, w znaczeniu fotograficznym, nie wystąpił. Na górze zmarzłem niebotycznie, głównie ze zmęczenia. Zjadłem całe dostępne jedzenie. Tego dnia miałem już za sobą 25km w nogach po górach z plecakiem i czułem już zmęczenie. A przecież po wschodzie dzień się dopiero zaczął :-)!
Poniżej kilka zdjęć z zachodu. Miłego oglądania.
2 komentarze
Kocham Islandię i bardzo lubię Twoje spojrzenie
Dziękuję :-)