Staram się odnaleźć zagubioną pośród śniegu kamienną ścieżkę. Śnieg uczynił z tego nie lada wyzwanie. Wokół czerń nocy. Śnieg tłumi wszelkie odgłosy. To wszystko wyzwala we mnie uczucie zawieszenia. Braku realności świata, w którym działam.
Docierają mnie głosy moich towarzyszy, z którymi od dwóch godzin przemierzam nocą drogę do doliny Pięciu Stawów Polskich. Jest to nasz kolejny wyjazd w Tatry. A jego celem – upolować inwersję i zrobić dobre zdjęcia. Śnieg, który spadł w środę, tuż przed wyjazdem trochę nam pokrzyżował szyki. Już na podejściu do Doliny okazało się, że jest go znacznie więcej, niż prognozowane 8 cm. A jeszcze nie osiągnęliśmy Doliny.
Wreszcie, po 3 godzinach nocnego marszu docieramy do Doliny. Wokół mnóstwo śniegu. Gwiazdy od czasu do czasu przebijają się przez nisko zawieszone chmury. Dzisiaj nad ranem ma być inwersja. Tak wynika z prognozy pogody. Bardzo nas to motywuje do dalszej drogi. Nasz cel przed wschodem to Kozi Wierch. Z jego bowiem szczytu rozciąga się niesamowita panorama na Tary Wysokie. Przedsmak tego co możemy tam zobaczyć poczuliśmy równo rok temu na Świnicy. Teraz warunki zapowiadają się jeszcze lepsze. Tylko ten śnieg.
Przekraczamy most i zaczynamy podejście na drogę, która ma nas poprowadzić na szczyt Koziego Wierchu. Kosodrzewina jest pokryta śniegiem. Szlak jest jednak wydeptany i idzie się dobrze. W tych warunkach powinniśmy dotrzeć do naszego celu grubo przed wschodem słońca.
Wszystko co dobre, kiedyś się jednak kończy. W naszym przypadku owe „kiedyś” nastąpiło bardzo szybko. Po dwustu metrach wydeptana ścieżka urywa się. Dalej widać czysty, nie ruszony ręką, ani nogą człowieka biały puch. Nie jest dobrze. Nie ma drogi. Wyciągam GPS-a, włączam mapę Tatr i postanawiamy iść wedle wskazań odbiornika. Nie jest to jednak proste. Zapadamy się bowiem po kolana w śniegu. W tych warunkach nie ma mowy o wejściu na szczyt. Szczególnie, że widzimy na odległość czołówki, czyli tylko na kilka metrów.
Postanawiamy zatem dotrzeć do znaku rozpoczynającego drogę na Kozi Wierch. Udaje nam się osiągnąć ten punkt po kilkunastu minutach torowania drogi. Dalej nie idziemy. Nie ma sensu. W tych warunkach nie jesteśmy w stanie dotrzeć na wschód. Rozglądamy się za jakimś większym kamieniem, za którym moglibyśmy się schować przed wiatrem. Trochę bowiem wieje. Temperatura ujemna. Karol wypatrzył swoim sokolim wzrokiem taki kamień. Po kilku minutach już rozkładamy za nim karimaty. Komfortowo nie jest, ale to jedyne miejsce wokół nas, które może nam posłużyć za tymczasowe schronienie.
Jest zimo. Pakujemy się na karimaty, w płachty biwakowe i śpiwory. Maciek robi striptiz zakładając na siebie wszystkie swoje ciuchy. Ja wskakuję w samych slipach – wierzę w swój śpiwór :-).
W ten oto sposób Jakub, Karol, Maciej i ja zalegliśmy w śniegu oczekując na lepsze jutro.
c.d.n.
Leave a reply