W czasach Covid-u latanie samolotem przypomina trochę ruletkę. Nigdy nie wiadomo, czy lot nie zostanie skasowany. Przy nietypowych celach podróży takich jak Svalbard (Spitsbergen) może to oznaczać istotne problemy z dotarciem na miejsce, gdyż lotów do takich miejsc nie ma zbyt dużo, a jeśli są, to bilety są wyprzedane. Stąd zawsze staram się przylecieć na miejsce na dwa dni przed rozpoczęciem aktywności – daje mi to trochę opcji na wypadek nieprzewidzianych problemów z dolotem na miejsce.
Identycznie było i tym razem podczas zimowej (choć była już wiosna) wyprawy na Svalbard. Przyleciałem dwa dni wcześniej. I trzeba było te dwa dni jakoś zagospodarować. Po przejrzeniu ofert lokalnych biur podróży mój wybór padł na całodniową wycieczkę skuterem śnieżnym. Czemu nie chciałem zorganizować czegoś własnego? A no dlatego, że wyjście poza obręb miasteczka wymaga broni palnej i oczu dookoła głowy z powodu wałęsających się niedźwiedzi polarnych, dla których człowiek jest smacznym kąskiem. A przynajmniej czymś, czym wato się bliżej zainteresować. Wolę się zatem zdać na lokalnych przewodników.
Mój wybór padł na Better Moment AS. I to był bardzo dobry wybór.
Temperatura tego dnia wynosiła minus 13 stopni. Jeśli do tego dodamy prędkość skutera, która czasami przekraczała 80 km na godzinę, to możemy sobie wyobrazić jaka była temperatura odczuwalna. Włożyłem zatem na siebie wszystkie ciuchy – przyjdzie kolejna weryfikacja ich skuteczności w ochronie przed zimnem. Wbiłem się jeszcze w kombinezon, który miał dodatkowo dbać o moje ciepło, rękawice, kominiarkę, kask, gogle i … wyglądałem jak Sigma i Pi . Poruszać się w tym było doprawdy trudno. Poza ubraniem jedyna ochronę stanowiła cieńka szyba pleksi na moim skuterze.
To nie było moje pierwsze doświadczenie ze skuterami śnieżnymi. Jeździłem już kilkukrotnie podczas rodzinnych wypadów do Finlandii, i to z całą rodziną. Więc wystarczyło sobie przypomnieć najważniejsze zasady. Dostałem szybką maszynę, prawie nową. Spokojnie wyciągałem na prostych odcinkach 80 km/h. Musiałem jedynie najpierw trochę zwolnić, bo jednak grupa jechała trochę wolniej, a żeby się rozpędzić potrzebowałem trochę miejsca.
Temperatura była zabójcza. Było naprawdę zimno, a zrobiło się jeszcze zimniej po dotarciu do Wschodniego Wybrzeża, gdzie wypatrywaliśmy niedźwiedzi polarnych. Zachmurzenie było spore, często jechaliśmy we mgle, z silnym bocznym wiatrem. Od czasu do czasu słońce przebijało się jednak przez poduszkę z chmur. Ale frajda była niesamowita. Wspinaliśmy się na wzgórza, przemierzaliśmy zamarznięte jeziora, ocieraliśmy się o czoło lodowców, chodziliśmy po bryłach lodu. I tak przez ponad 8h. Przemierzyliśmy prawie 180 km.
Krajobraz wydawał się często płaski, aby tuż po chwili całkowicie się zmieniać. Jeździliśmy po wąskich wąwozach, aby po chwili wyjeżdżać na szerokie śnieżne pola. Wjeżdżaliśmy pod górę, aby po chwili szaleńczym pędem zjeżdżać w dół. Trasa na Wschodnie Wybrzeże jest bardzo urozmaicona. Niestety nie udało nam się spotkać żadnego niedźwiedzia polarnego. Zresztą huk maszyn je odstrasza, nie jest to zatem najlepszy sposób na zaprzyjaźnienie się z tymi zwierzętami. Dodatkowo nie wolno zwierząt gonić skuterem.
Grupa była mała – było nas raptem 8 osób plus przewodniczka. Wszyscy dostawali w kość od temperatury i wiatru, ale nikt się nie skarżył. Po dotarciu do Wschodniego Wybrzeża zjedliśmy ciepły posiłek – zupę z renifera.
Moje Gopro odmówiło posłuszeństwa ze względu na temperaturę. Baterie padały jak muchy i nic nie pomagało. Ale udało mi się kilka filmowych kadrów zrobić. Za to Canony z serii R dawały sobie doskonale radę.
Zapraszam na kilka zdjęć z tego wypadu.
Leave a reply