Zapraszam na relację z przedostatniego dnia na islandzkiej ziemi.
Dzień piąty – niedziela – 3 listopada.
Chłopaki nie dali rady. Zimno wygoniło ich do samochodu. Ale przynajmniej mogli popatrzeć na niebo. O 4 rano zorza nadal była widoczna na niebie. Słabiej, ale nadal. Co za zjawisko.
Noc była zimna. Było chyba minus 6 stopni. To jest zimno, szczególnie gdy się śpi pod namiotem rozstawionym na betonie. To był błąd, który bardzo się zemścił na chłopakach. Od betonu strasznie bowiem ciągnie zimno. Nie dziwię się zatem, że chłód wygonił ich do samochodu.
Wstajemy. Oczywiście nadal otacza nas czarna noc. Szybko składamy namiot (mamy coraz większą wprawę), pakujemy się i ruszamy pod wodospad Gullfoss. Nad nami ciągle czyste niebo. Nadal widać gwiazdy. Zorza zniknęła – w duszy dziękuję jej za niesamowite, nocne przeżycia. Droga jest śliska. Idzie się po deskach, które w nocy pokrył szron. Po kilku minutach docieramy do pierwszego punktu, z którego widać wodospad. Jeszcze wcześniej słychać potężny huk. To zapowiedź tego, co nas czeka na miejscu. Nie byłem jednak przygotowany na to co zobaczę. Olbrzymi kanion wił się aż po nieodległy horyzont. Do kanionu wpadała olbrzymia masa wody spływająca kaskadami przez jakieś dwieście metrów. Wszystko to we wszechobecnej parze. Ściany kanionu były pokryte lodem. Trudno to w ogóle opisać.
Jak zwykle się rozdzielamy i każdy z nas żyje własnym fotograficznym życiem. Do wschodu jeszcze trochę czasu. Wymyślam sobie kadr i mam nadzieję, że słońce zadziała. Wszystko wokół jest oszronione. Stoimy często poza barierkami – trzeba bardzo uważać bo jest bardzo stromo. Jak się poleci w dół, to jest duża szansa na spotkanie z wodospadem „twarzą w twarz”. Nietrudno przewidzieć rezultat tego spotkania. Myślę, że z tej kipieli na dole nikt nie wyszedłby z życiem.
Słońce trochę zagrało i zdjęcie zrobiłem. Zaraz potem łącze siły z Karolem i schodzimy na sam dół. Czuć drżenie ziemi – taką siłę ma spływająca w dół woda. Przejście dolne jest zamknięte ze względu na wszechobecny lód. Nas to jednak nie zniechęca. Robimy zdjęcia. Wschód już dawno za nami, ale wodospad nadal pogrążony jest cieniu. Woda wychodzi przez to wściekle niebieska, no ale cóż – takie warunki :-).
Nie mogę się napatrzeć na ten wodospad. Jest potężny i piękny zarazem. Ach, gdybyśmy mieli choć jeden taki w Polsce.
Wreszcie zbieramy się. Szybki marsz do samochodu i już po chwili mkniemy na następną naszą miejscówkę – czyli słynny gejzer. To nie jest daleko – jakieś 10-15 minut jazdy. Światło jest cały czas miękkie, a słońce nisko nad horyzontem. Mamy więc ciągle nadzieję na zdjęcia.
Przyjeżdżamy, parkujemy. Jak tylko wyszliśmy z samochodu, to gejzer pofrunął w niebo. Szok. Wpadamy w szał. Jest to jedyne wytłumaczenie naszego zachowania. W zasadzie nie rozglądając się prawie wcale biegniemy pod gejzer. Wszystko otoczone jest płotem, ale jest ścieżka. Docieramy do bramki – zamknięta. No to siup, przez bramkę. Ale wpadamy na jakieś pole z którego smętnie snuje się dym. Wszędzie taśmy z ostrzeżeniami. To chyba nie tutaj. Wpakowaliśmy się w niezłe maliny. No to siup z powrotem przez płot. I biegniemy dalej. Mijamy grupkę Chińczyków / Japończyków. Musimy wyglądać prześmiewczo tak miotając się od bramy do bramy z rozłożonymi statywami w ręce. Znajdujemy ostatecznie tę właściwą bramkę. Stąd do gejzera jest 200 metrów. Oczywiście przyspieszamy. Robię kilka zdjęć po drodze – tak prawie z biodra :-).
Dopadamy gejzeru. Nim się rozstawiliśmy znowu poleciał w górę. Nie wiem ile to było metrów, ale poleciał naprawdę wysoko. Coś czuję, że będą kłopoty ze złapaniem go w kadr. Ale co tam – popróbujemy. Wszędzie wokół śmierdzi siarką i płyną leniwe strumyczki parzącej wody. Trzeba uważać. Jajka spokojnie można gotować na tej wodzie.
Syk i gejzer znowu się wznosi. Słychać tylko trzask migawek. Tu się liczy łut szczęścia. Aparaty są zatem ustawiona na manual i serie zdjęć. Bawimy się tak przez dobrą godzinę. Światło nadal jest ciekawe.
Wyrzut w górę następuję co kilka minut. Najpierw widać taką niewielką bańkę, które lekko się unosi, a następnie opada. Po niej najczęściej jest wyrzut wody do góry. Ale nie zawsze. Czasami wyrzut jest bardzo wysoko, a czasami nisko. Nie ma reguły. Ale zabawa jest przednia. Trochę filmuję licząc na łut szczęścia. Ale brakuje ewidentnie ultra szerokiego kąta. A odejść nie można, gdyż wokół stoją ludzie. Zresztą, nasze zdjęcia mają charakter wysoce dokumentacyjny :-).
Wreszcie mamy dosyć. Schodzimy z placu boju. Idziemy do pobliskiej kawiarni / sklepu na śniadanie. Przy okazji kupuję podarki dla rodziny i codo domu. Do domu kupiłem … koc(!). Taki wełniany. Milusi w dotyku. Jak ja ten koc przewiozę do domu? Jakoś się uda. Najwyżej się nim owinę i będę udawał meksykanina.
Przy śniadaniu zastanawiamy się co dalej. Niebo nadal jest bezchmurne. Wierzymy, że zorza da nam szansę po raz drugi tej nocy. Postanawiamy zatem pojechać w głąb interioru pod nieodległe jeziorko. W sumie kilkanaście kilometrów po szutrowej drodze pośród gór. Chcemy poszukać miejsc z górami na pierwszym planie, aby można je było wykorzystać do nocnych zdjęć zorzy.
Tak też zrobiliśmy. Po leniwie długim śniadaniu wsiadamy do Skody. Obok nas stoją samochody, których koła są prawie tak wysokie jak nasz samochód. Ach, gdyby takim potworem dysponować. Zima nie byłaby nam straszna. Zapomniałem bowiem powiedzieć, że tuż za miedzą wszędzie leżał śnieg.
Ruszamy. Początkowo po asfalcie, ale później już po szutrze. Trzeba uważać, bo koleiny i duże kamienie czają się wszędzie. Wokół nas rozpościera się iście marsjański krajobraz. Z tą tylko różnicą, że dużo tutaj śniegu. Widoki za to przepiękne. Wzrok sięga naprawdę daleko. Widać odległą rzekę wypływającą z wodospadu jak wije się w drodze do wybrzeża. Tam daleko jest nadal zielono. Tutaj już biało. Wiatr zamknął śnieg i lód w przedziwnych formach.
Jest coraz zimniej. Docieramy na małą przełęcz. Stąd już widać nasze jeziorko. Jest jednak coraz więcej śniegu i boimy się, że się zakopiemy. Mijające nas z rzadka samochody są o wiele bardziej przystosowane do panujących tutaj warunków. Temperatura na dworze w słoneczny dzień – minus 8 stopni. Na szczęście nie wieje zbyt mocno. Postanawiamy zawrócić. Zatrzymujemy się kilkaset metrów dalej, skąd mamy fantastyczny widok na góry, rzekę i nadmorską równinę. Poczekamy tutaj na noc. Niestety od oceanu zaczynają napływać chmury. Wygląda na to, że nim nastanie noc pokryją niebo w całości. Prognoza pogody też nie jest zachęcająca.
Na razie się tym jednak nie przejmujemy. Przyjmujemy kolejny gorący posiłek, słuchamy muzyki i trochę śpimy. Dla każdego coś miłego. Później jeszcze mała sesja fotograficzna z walizkami. Musimy komicznie wyglądać dla przejeżdżających od czasu do czasu samochodów. Czwórka facetów siedząca w mrozie na walizkach pośrodku niczego, pałaszująca coś z garnuszków i kubków. Takie właśnie chwile uwielbiam w fotografii.
Zbliżą się zachód. Opuszczamy ciepły samochód i robimy zdjęcia. Światło jednak nie urzeka. Miejscówka jest trudna bo jest bardziej wybrana pod nocne zdjęcia. Prawie wszędzie są już chmury. Koniec wiary w zorze polarne. Decydujemy się zjechać. To już nasza ostatnia noc, trzeba zatem jechać w kierunku lotniska.
Mamy jakieś 3 godziny d lotniska. Godzina nadal młoda, gdyż wyjechaliśmy o zachodzie słońca. Jedziemy i jedziemy. Ruch coraz większy. Nagle z ust Kuby wyrywa się krzyk – zorza, zorza. Patrzymy – rzeczywiście – w dziurach pomiędzy chmurami coś jakby zielonego przebłyskiwało. Karol zjeżdża z drogi na jakąś poboczną. I znowu chłopcy są szybcy. Nie zdążyłem jeszcze wysiąść z samochodu, a oni już mają statywy rozstawione. Ale okazuje się, że … przysłowiowa zorza to zwykła dziura w niebie. Do samochodu wracamy jak niepyszni.
Docieramy w końcu pod lotnisko. Postanawiamy poczekać na nasz poranny samolot na lotnisku. A o świcie jeszcze podjechać pod Blue Lagoon. W budynku będzie ciepło i przytulnie. Okazuje się jednak to niemożliwe. Wszędzie straszą napisy, że nie wolno spać na lotnisku. Lotnisko jest małe – ukryć się nie ma gdzie. Poszukiwania noclegu w Internecie także nic nie dają. Odjeżdżamy zatem szukać innego miejsca.
Pod Blue Lagoon nie udaje nam się znaleźć miejsca na rozbicie namiotu. Jest ciemno i niczego nie widać. Jedziemy z nadzieją na nieodległy kemping , ale jest zamknięty na cztery spusty. W końcu zjeżdżamy na prywatną drogę. Jej część jest zamknięta dla ruchu i jest codziennie rano otwierana (drogę zagradza metalowa bariera). Po obu stronach drogi jest płasko. Nie namyślając się długo rozstawiamy namiot. Jeszcze kolacja, ostatnia na islandzkiej ziemi i do śpiworów. Zasypiam, gdy tylko przykładam głowę do poduszki.
Poprzednia część relacji jest dostępna pod tym linkiem.
Leave a reply