Śpi mi się niezbyt dobrze. Co chwila się budzę. Nie z zimna, ale z jakiegoś takiego wewnętrznego niepokoju. Coraz silniejszy wiatr targa naszym namiotem. Na szczęście aby go uszkodzić trzeba czegoś większego niż zwykły sztorm.
Budzi wyrywa mnie mocno przed wschodem słońca. Spoglądam przez okienko – szaro buro i ponuro. Wschodu najwyraźniej nie będzie, a sztormowa prognoza okazała się poprawna. Szkoda, gdyż miałem nadzieję na piękne światło o poranku. W zasadzie na dworze niczego nie widać poza najbliższymi górami, a niebo jest całkowicie pokryte grubą warstwą chmur. Nawet się nie ubieram. Czytam trochę Kindla i kiedy mam już pewność, że słońce nie wyjdzie nawet na chwilę oddaje się z powrotem w objęcia Morfeusza.
Pobudka jest jakąś godzinę później. Krótka narada i już wiem, że dzisiaj nie będziemy kontynuowali naszej jazdy. Jest zbyt wietrznie i zbyt biało. Nie widać końca lodu, a i spotkanie z niedźwiedziem może być nagle i niespotykane. Widoczność jest na kilka metrów tylko.
Jemy śniadanie – ja zajadam się płatkami i gorąca kawą. Czas mija nam leniwie – nie ma za dużo do roboty.
Wreszcie postanawiamy się ruszyć i pojechać na saniach na lekko do najbliższej góry lodowej wmarzniętej w lód morski. Jest tam pułapka na foki. Może się coś złapało? Dla Inuitów polowania to nadal główne źródło pożywienia, szczególnie w taki izolowanych wioskach jak Kulusuk.
Podpięcie psów trochę trwało. Na dworze „whitout” – widać jedynie na odległość kilku metrów. Jedziemy na lekko bez żadnych zapasów. Tylko aparaty i broń. Śnieg nadal jest trochę rozmokły, ale jedzie się o wiele przyjemniej. Jednak cały ten ekwipunek robi swoje i całkiem sporo waży.
Jedziemy trochę na czuja bo naprawdę niewiele widać. Może chłopaki mają kompas – nie wiem, nie zauważyłem. Po jakiś 40 minutach docieramy jednak do podnóża wmarzniętej góry lodowej. Trudno powiedzieć jak jest duża- nie widać jej końca w tej mgle.
Szybko znajdujemy sieci i zaczyna się powolna operacja sprawdzania, czy foka złapała się do pułapki. Trzeba lekko ogarnąć śnieg i lód z dziury w lodzie (jakimś cudem nie zamarzła zbyt mocno), następnie zaczyna się dmuchanie na wodę i spoglądanie w krystalicznie czystą toń. Na końcu lekkie poruszanie linkami i ocena czy są obciążone. A wszystko to w padającym śniegu i trzaskających odgłosach góry lodowej. Psy są spokojne – tworzą wokół nas linie obrony oddzielając nas od niewidzialnego.
Foki nie ma. W sumie to dobrze bo nie w smak mi zobaczenie zabitego zwierzęcia. Z drugiej strony rozumiem rozgoryczenie Inuitów.
Ruszamy z powrotem.
Po południu gramy w karty i opowiadamy sobie różne historie. Wiatr jest jeszcze silniejszy i mało co widać. Nawet pobliskie góry dają za wygraną i chowają się we mgle.
Leave a reply