Jako że nie ma szans na wschód słońca, to pozwalam sobie spać o wiele dłużej. Spanie w piątkę jest zapewne bardzo krępujące, choć zapewne bardziej dla Anglików niż dla mnie. W nocy kilka razy budziło mnie chrapanie. Nie wiem kto, ale ktoś z nich bardzo mocno chrapie.
Prognoza pogody się sprawdza. Niebo jest zachmurzone, pada śnieg i bardzo mocno wieje wiatr. Wszystkie zespoły są uziemione. Postanawiam ruszyć w miasteczko na zdjęcia. Warunki są może i trudne, ale do fotografowania w sam raz. Lepiej to niż piękna słoneczna pogoda i bezchmurne niebo. Ubieram się zatem ciepło i ruszam koło 10.30. Wiatr ma wiać maksymalnie około 12.00, więc mam trochę czasu na zdjęcia, aż mnie będzie próbował zdmuchnąć.
Miasteczko robi wrażenie opustoszałego. Zresztą wiele domów, szczególnie w tej wysokiej, starej części jest opuszczona. Wybite szyby, pootwierane na oścież drzwi i okna. Powoli takie domy popadają w ruinę. Zamierzam dotrzeć na szczyt miasteczka. Oczywiście wybieram okrężną drogę przez zaspy i granie usypane z lodu i śniegu. Wiatr ostro zacina, a podmuchy są naprawdę mocne. Docieram do miejsca, gdzie widać czarną wodę. Jeszcze kilka dni temu był tutaj lód, ale wiatr go wywiał na ocean. Teraz króluje woda.
Port w Kulusuk nadal jest jednak odcięty od wody morskim lodem, po którym wczoraj jechaliśmy. Fotografuję domy, krzyże, krajobraz. Wszystko w tumanach podwiewanego śniegu. Od czasu do czasu nic nie widać. Kilka razy wiatr podjął próbę zwiania mnie z tej czy innej krawędzi, ale się nie dałem. Docieram do kościółka, którego dzwon właśnie wzywa na niedzielną mszę. A ksiądz/ odźwierny właśnie usuwa śnieg z wejścia. Na ulicach miasteczka nie widać jednak nikogo, kto by zmierzał na mszę. W taką pogodę wiara zapewne więdnie.
Na kolejnym wzgórzu spotykam porozrzucane w nieładzie krzyże. Nie ma tutaj jednego cmentarza. Ludzi chowa się w różnych miejscach. A te krzyże są tylko dowodem. Większy cmentarz spotkaliśmy idąc z lotniska do miasteczka.
Fajnie jest tak chodzić samemu po miasteczku. Spotykam tylko dwie osoby, które chyłkiem przemykają pomiędzy domami. Trudno tu też mówić o jakichś drogach. Wszystko jest zasypane śniegiem i często idzie się na czuja po prostu. Przez zaspy.
Wracam do lodgy. Wypad uważam za udany.
Po kilku kubkach gorącej herbaty ruszamy całym zespołem do miasteczka. Prowadzi Rich. Najpierw idziemy zobaczyć skórę niedźwiedzia polarnego zabitego kilka dni temu nieopodal miasteczka. Jest naprawdę ogromny. Nie chciałbym się z takim spotkać gdzieś na lodzie, nawet w towarzystwie psów. Ma wielką paszczę i bardzo ostre pazury.
Tutaj raczej nie mówi się o zabijaniu, tylko o polowaniu. Jest to wpisane w naturę i dziedzictwo Inuitów. Może budzi to nasz sprzeciw – tak samo, jak zabijanie fok czy wielorybów – ale to jest ważny element życia takiej lokalnej społeczności. Większość mężczyzn to myśliwi – i tym się przede wszystkim zajmują.
Okręg ma prawo upolować dwadzieścia niedźwiedzi rocznie i ani jednego więcej. Nie można polować ze skuterów śnieżnych ani na młode z matką. Jeżeli ktoś naruszy zasady, to zabierana jest zarówno skóra, jak i mięso, a niedźwiedź jest odliczany od ogólnej liczby na dany rok. Ten, kto pierwszy dostrzeże niedźwiedzia, ma prawo do jego skóry. Mięso oczywiście się zjada. Nie można polować z turystami. Najczęściej poluje się na paku lodowym. To tam bowiem są głównie foki, jak i niedźwiedzie. Ale te ostatnie można spotkać dosłownie wszędzie. Nawet w górach. Matt mówił, że podczas zdobywania któregoś ze szczytów spotkano niedźwiedzia na 2000 m npm, a w innym przypadku 150 km w głąb lądu. To naprawdę potężne stworzenia i nie zawahają się zaatakować człowieka. Trzeba zatem cały czas uważać.
Błąkamy się w silnym wietrze to tu i tam. Wszyscy szczelnie opatuleni z goglami na nosie. Idziemy na najwyższe wzgórze (biały dom), później schodzimy coraz niżej. W opuszczonym domu, w piwnicy, napotykamy matkę z pięciorgiem szczeniąt. Ślicznie wyglądają. Wałęsających psów tutaj w zasadzie nie ma – wszystkie albo prawie wszystkie, są na łańcuchach i do kogoś należą. W końcu mają tutaj coś do zrobienia.
Wracamy do naszego schronienia. Pogoda powoli się zmienia. Wiatr powoli cichnie, ale nie żeby przestało wiać. To ma nastąpić dopiero wieczorem. Ale idzie ku lepszemu. Omawiam później z Richem ewentualne możliwości zorganizowania innej zimowej ekspedycji. Połączenie zaprzęgów z eksploracją na nartach i saniach. Powoli układa się jakiś plan patrząc na mapę. Nie wiem oczywiście ile to będzie kosztowało i czy ktoś chciałby ze mną pojechać. Zobaczymy co przyniesie ta wyprawa i czy będę widział szansę na zorganizowanie innej w niedalekiej przyszłości.
Wieczorem przejaśniło się na tyle, że zniknęły praktycznie wszystkie chmury i pojawiły się gwiazdy. A wraz z nimi – w zasadzie od razu – zorze polarne. Początkowo nieśmiałe, ale później wybuchły z naprawdę dużą mocą. Niestety światła wioski wszystko rujnowały. Poszedłem nawet na krawędź lodu morskiego, ale nadal na długim czasie widać było na śniegu poświatę od wioski. A już wydawało się, że jest ciemno. Dalej nie odważyłem się zapuszczać ze względu na niedźwiedzie. To jest jednak duży problem tutaj dla takich samotnych wycieczek. Wszędzie trzeba chodzić – poza miasteczkiem – z bronią lub przynajmniej z flarami. I, pomimo że długo nie było w okolicach żadnego wypadku, to trzeba jednak zachować ostrożność. W końcu niedźwiedź, to nie byle jaki drapieżnik. Skupiłem się zatem na robieniu zdjęć lodgy z zorzą polarną. Ale zadowolony nie jestem.
Po kolacji idę spać. Jutro ruszamy na zaprzęgi, wrócimy dopiero po pięciu dniach.
Leave a reply