Moje przypuszczenia co do zorzy polarnej okazały się słuszne. Jak tylko słońce zaszło za horyzontem i zrobiło się trochę ciemniej, to zielone języki zorzy pojawiły się na horyzoncie i zaczęły tkać niesamowite kształty. Im ciemniej, tym zorza była coraz bardziej wyraźna. Wszyscy zadarliśmy głowy do góry i oglądaliśmy to co się dzieje na niebie. Zorza nie była może tak spektakularna jak te, które już widziałem, ale i tak cieszyła oko. Wśród psów, śniegu i namiotu, na morskim lodzie i pośród trzaskającego mrozu to było całkowicie inne doświadczenie niż dotychczas.
Oczywiście złapałem za aparat. Ale im ciemniej się robiło, tym mniej było widać na zewnątrz. Nie mogłem się zbytnio oddalać od obozu i psów ze względu na niedźwiedzie polarne. Przecież jeden z nich mógł nas właśnie obserwować. A nie chciałem ciągać za Richa z bronią i flarami. Trudno też operować aparatem i statywem oraz rozglądać się wokół siebie cały czas z naładowanym pistoletem. Robiłem zatem zdjęcia w obrębie naszego obozu, choć miałem wielką ochotę na dalszy wypad. Cóż, może w innym miejscu i o innym czasie.
Zorza zmieniła kierunek i pojawiał się po drugiej stronie. Czasami była silniejsza, czasami słabsza. Wszyscy już poszli spać do namiotów, a ja ciągle siedziałem, patrzyłem w niebo i od czasu do czasu robiłem zdjęć. Wokół mnie rozciągała się lodowa kraina. Cisza, przerywana od czas ud czasu szczęknięciem czy też warknięciem psa nadawała temu miejscu jeszcze większego kolorytu.
W końcu, po trzech dodatkowych godzinach na dworze, zmarznięty z lekka spakowałem sprzęt i wpakowałem się do śpiwora. Szybka zasnąłem – wszechobecny mróz tylko przyspieszył ten proces. W śpiworze było jednak ciepło. Wystarczyły kalesony i Cieński polar na górę. Oraz czapka.
Obudziłem się na wschód, ale nie było co fotografować. Pogoda się z leka zmieniła i w miejsce bezchmurnego nieba pojawiły się chmury. Od czasu do czasu przebłyskiwało słońce. Nadchodził kolejny sztorm, co pod znakiem zapytania miało stawiać nasz powrót do Europy. Ale dzisiaj przed nami powrót do Kulusuk.
Po śniadaniu, na które składały się płatki zalane wrzątkiem, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę wioski. Postanowiliśmy jechać okrężną drogą tuż przy granicy morskiego lodu licząc na foki, a może nawet niedźwiedzia polarnego. psy wyczuwały chyba cel naszej podróży, bo były nerwowe i podniecone. One też wracały do cywilizacji po ciężkim czasie na lodzie.
O dziwo, na krawędzi wody i lodu nie było prawie wcale większych czy mniejszych zwałów lodu. Po prostu łagodne przejście z lodu do wody. We mgle nie do odróżnienia. Wtedy taka krawędź staje się niebezpieczną pułapka. Jeśli sanie wpadną do wody, to w zasadzie nie ma szans, aby je wyciagnąć. Wszystko idzie na dno, razem z psami. To dlatego też we mgle się tutaj nie jeździ. Niestety żadnej żywej istoty nie znaleźliśmy. Pojechaliśmy po raz kolejny sprawdzić pułapkę na foki, ale znowu wróciliśmy z pustymi rękoma. Pech, to pech.
Po którymś tam zakręcie zobaczyliśmy wreszcie kolorowe domki Kulusuk. Psy na ten moment wyrwały do przodu jak szalone i wkrótce wjeżdżaliśmy do miasteczka. Nasza przygoda dobiegła końca.
Przyjemnie było wrócić do cywilizacji. Gorący prysznic i dobry posiłek z winem dopełniły dnia. Wieczorem poszedłem jeszcze na zachód słońca, ale spektakularnych widoków nie było. Miałem trochę pecha na tej wyprawie co do warunków. No cóż, następnym razem.
Wiadomość, która nas bardzo zasmuciła to ryzyko odwołania jutrzejszego lotu. Wieczorem miał się zerwać mocniejszy wiatr z bardzo niskim pułapem chmur. Wszystko ma się wyjaśnić jutro rano.
Leave a reply