Uwielbiam zimowe krajobrazy. Nie zawsze jest mi dane ich doświadczać. Wtedy zaszywam się z lampka zimnego (a jak) białego wina na fotelu i otwieram strony kolejnych albumów. Tych mam już całkiem sporo. Ale niektóre z nich są szczególne – albo ze względu na miejsce, albo ze względu na kunszt fotografa. W kilku przypadkach te elementy występują razem. Wtedy ma miejsce uczta dla zmysłów.
Jednym z takich albumów jest „Adelie” wydane w 2016 roku. Wspólny album Vincenta Muniera i Laurenta Bellesty. W zasadzie są to dwa albumy. Już sama koncepcja tego wydawnictwa jest fascynująca. Dwustronna obwoluta z nazwiskami fotografów zapowiada ucztę dla oczu, ale też od razu nakierowuje nas na główny przedmiot albumu. A tym jest … życie zimnej Antarktydy, a dokładnie jej części – wybrzeża Adeli? Czemu ten fragment Antarktydy, a nie inny? Zapewne przez francuskie powiązania autorów i samego miejsca. Wybrzeże Adeli zostało bowiem odkryte w 1840 roku przez francuskiego podróżnika Jules’a Dumont d’Urville’a i nazwane tak na cześć jego żony. W pobliżu wybrzeża znajduje się południowy biegun magnetyczny Ziemi. Znaleziono tam pierwszy meteoryt odkryty na Antarktydzie, nazwany Adélie Land.
Tak więc cały album jest poświęcony Antarktydzie, a w zasadzie jego mieszkańcom. Dominują pingwiny, a jakże. Napisałem album? Błąd- powinienem napisać dwa albumy. I każdy z nich jest wyjątkowy i niepowtarzalny oraz rządzi się swoimi prawami. A tym jest świat podwodny i kolor (w przypadku Ballesty) i życie na powierzchni i brak koloru (Munier).
Album jest przepięknie wydany. Twarda, kolorowa obwoluta, twarde okładki każdego z albumów, grube karty zdjęć (wygląda na baryt, co najmniej 300mg). Wszystko dopracowane w najmniejszych szczegółach. Warto oglądać w rękawiczkach, gdyż biel jest wszechobecna, a ta ma czelność się mocno brudzić.
Adélie, terre & mer, de Vincent Munier et Laurent Ballesta, aux éditions Kobalann / Paulsen from vincent munier on Vimeo.
Zdjęcia Muniera są więcej niż ascetyczne. Początkowo kolor nie występuje. Dd razu czuję zimno antarktycznego krajobrazu. Wszędzie tylko lód, śnieg, ani kawałka zieleni. Jedynym przejawem życia są pingwiny i to one są głównym przedmiotem zainteresowania fotografa. Aż trudno uwierzyć, że potrafią przetrwać w tak niesprzyjających warunkach. I te warunki, wierzcie mi, można poczuć na pierwszych kartach albumu Muniera. Zimno aż wciska w fotel. Białe wino robi się za zimne. Człowiek chcę uciec do bardziej sprzyjających warunków. Warunki fotograficzne iście piekielne – tyle że w drugą stronę.
Ale biel to nie jedyny kolor dominujący na zdjęciach Muniera. Niebieski, a może bardziej niebieskości w różnych odcieniach, zaczyna dominować w drugiej części albumu. Robi się cieplej pomimo tego, że niebieski to przecież synonim zimna. A przynajmniej nie ciepła.
To co uderza mnie na zdjęciach Muniera to samotność jego głównych bohaterów. I to pomimo tego, że często widzimy je razem, gdy wspólnie dają odpór ciężkim antarktycznym warunkom. Samotność, żal, nostalgia. Tych uczuć jest mnóstwo w zdjęciach Muniera.
Ale idziemy do Ballesty.
Tu dominują niebieskości. Ten świat jest zaczarowany, nieznany, obcy. Wszystko dzieje się pod wodą. Dominują pingwiny, ale często spotykamy stwory nie z tego świata. Wszystko pięknie podane. Aż człowiek myśli, że tam jest, pod wodą i doświadcza wszystkich tych wspaniałych obrazów. Trzeba tylko uważać, gdyż zimno wody jest obezwładniające. Wiem coś o tym, gdyż pływałem pod wodą w wodach Antarktydy.
Zdjęcia z drugiego albumu są całkowicie inne. Bije z nich gorące życie, którego pewnie nie spodziewalibyśmy się spotkać pod wodą białego kontynentu. To jest majstersztyk podwodnej fotografii. Nawet nie wyobrażam sobie ile wysiłku włożono w te zdjęcia (gdyby ktoś nie wiedział, to w arktycznych wodach nurkowanie to max. 1h, później przychodzi hipotermia).
Wracam do tego albumu często. Jest wspaniały. Przenosi do mnie do innego świata. Polecam!
Zdjęcia i film zapożyczony ze strony wydawnictwa.
Leave a reply