Dzień pierwszy
Kiedy wylądowałem w Poznaniu nie oczekiwałem, że grupę zaleje defetyzm Kuby. Piąty stopień zagrożenia lawinowego i zakaz wychodzenia ponad granicę lasu, a do tego huraganowy wicher i mgła nie wyglądały dobrze nawet w ciepłym mieszkaniu w Poznaniu, a co dopiero na stokach Szrenicy na wysokości 1300 m n.p.m. Okazało się jednak szybko, że dane są nieaktualne, a pogoda zapowiada się ciekawie i interesująco. Pomimo tego, duch i odwaga niektórych uczestników została złamana ;(
Kości zostały już jednak rzucone i w piątek grupa zapaleńców-szaleńców po części ze swoimi drugimi połowami stawiła się karnie na stacji BP o 7 rano. Kajko się nie spóźnił nawet o minutę (o dziwo :-)) co już zapowiadało plener jako nietypowy :-). Sam nie mógł w to uwierzyć, toteż dumnie wypinał pierś do innych uczestników :-).
Ostatecznie pojechali (w kolejności pojawienia się): Justyna, Piotr, Ania, ja (organizator), Agnieszka, Basia, Kuba, Bernard, Kajko i Rafał. Na doczepkę zabraliśmy jeszcze znajomych Justyny i Piotra (narciarze).
Po krótkim te-ta-te i wymiany obaw co do pogody i takich tam mało ważnych spraw ruszyliśmy. Niektórzy kierowcy wzięli sobie za punkt honoru (chyba) bić własne rekordy na trasie, tak więc ostatecznie nasza czwórka (Ania, Kajko, Rafał i ja) zawsze byliśmy ostatni czym oczywiście nie zrażaliśmy się zupełnie. W końcu straż tylna pełni zawsze bardzo ważną rolę, pilnuje bowiem zapasów (np. smalcu i wina :-).
Podroż nie obyła się bez niespodzianek. Straciliśmy (a w zasadzie to Kajko stracił) okazję do nabycia 5 kg cebuli za jedyne 98 groszy w miejscowym sklepiku Kaufland w Lubinie. Powyższy zakup, według samego Kajka „pozwoliłby mi urozmaicić mój jadłospis – mógłbym ugotować zupy cebulowej na tydzień”. Niestety okazja przepadła, a w drodze powrotnej w promocji była papryka, na którą już nikt się nie rzucał (pewnie dało o sobie znać zmęczenie materiału :-)). Za to przed Jelenią Górą straciliśmy 1/4 powietrza z koła – pech chciał, że akurat to było to powietrze z dołu opony i mimo, że góra i boki były jeszcze dobre to Rafał uparł się, aby włożyć inne – bez alufelgi – co mocno ugodziło w nasze poczucie estetyki. Jakże trafna była ta decyzja okazało się już pół godziny później (czyli jakieś 500 metrów dalej), gdy trzeba było z auta zrobić amfibię bo jakiś strumień wolał płynąć drogą niż obok niej.
Na miejscu w Szklarskiej Porębie okazało się (zgodnie z naszymi obawami), że wyciąg górny nie chodzi, tak więc nie było żadnej alternatywy – czekało nas podejście z plecakami na sama górę ;(. Po chwili przygotowań ruszyliśmy. Oczywiście przednia straż (poza naszą czwórką) już dawno siedziała przy herbacie przy wodospadzie Kamieńczyk, kiedy my zaczynaliśmy dopiero wędrówkę ufni w swoje możliwości. Na grzbiecie (jak się okazało) – gdzieś około 28 kg! Same ważne rzeczy, takie jak scrable do grania, wino, gin, smalec, trochę jedzenia, trochę ciuchów (o rękawiczkach oczywiście zupełnie zapomniałem, za to wziąłem dwie czapki – jedna uratowała głowę Rafała), no i sprzęt ze statywem (ehh, następny plener nad morzem :-).
Początek był łatwy i przyjemny, choć były już pierwsze straty przy przekraczaniu strumieni pełnych wody (Ani już z lekka chlupotało w jednym bucie). Koszmar, który następnie trwał przez kilka godzin zaczął się na pierwszym stromym podejściu. My przyszliśmy do wodospadu, straż przednia wyruszała i tak było w zasadzie do końca naszej wspinaczki :-). Można powiedzieć, ze kontemplowaliśmy krajobrazy. Przy wodospadzie o mało co nie doszło do pierwszego linczu na organizatorze, który uratował się zapewniając, że właśnie pokonaliśmy najbardziej stromą część drogi :-).
Po herbatce ruszyliśmy ostro pod górę. Nasz zapal prysł po pierwszych kilkudziesięciu metrach. Tępe spojrzenie, wzrok w śnieg i krok za krokiem zbliżaliśmy się do celu. Ciągle pod górę. Czułem groźbę linczu nad swojej osobie, stąd ciągle szedłem z przodu z obawą spoglądając na swoich współtowarzyszy.
Przestali mi wierzyć w cokolwiek, a już zupełnie w zapewnienia co do odległości i kąta nachylenia stoku ;(.
Po drodze jakiś szalony facet na skuterze próbował nas dodatkowo wszystkich pozabijać – miał szczęście, że nie wracał, bo spotkałby trzy statywy na wysokości swojej twarzy!. Zaraz potem okazało się, że płeć piękna ma przewagę nad tą brzydszą :-) – na horyzoncie pojawił się ratrak pełznący powoli pod górę. Nie minęła chwila i Ania już siedziała w ratraku rozkoszując się wygodnym (w porównaniu do podejścia) siedzeniem. Zżerała nas zazdrość! Niestety kierowca był odporny na nasze wdzięki i nie chciał nas zabrać, podobnie jak naszych plecaków! Powiem krotko: świnia!
Po chwili dalszej wędrówki wyłoniła się polana, z której było już widać dachy schroniska na Hali Szrenickiej. Kajko ciągle robi (jako jedyny) zdjęcia!
Planowaliśmy sobie odpocząć okazało się jednak, że w miejscu ławek leży trzymetrowa warstwa śniegu i wystaje jedynie dach schronienia. Ruszyliśmy dalej, zaczął padać deszcz i zerwał się ostry wiatr. Ostatnie metry podejścia do schroniska były czystą męką. I znów schemat się powtórzył – my wchodziliśmy, straż przednia wychodziła – do schroniska docelowego na Szrenicy wciąż było 160 metrów różnicy w wysokości rozłożonych gdzieś na 800 metrów – ciągle pod górę, w ostrym deszczu, mgle i huraganowym wietrze (w plecy na nasze szczęście!).
Znowu herbatka, lekki odpoczynek i pod górę. Myślałem, że nie dojdę. Podobnie czuli pozostali. Czułem jedynie ostre siekające krople deszczu na moich nogach i przenikliwe zimno podczas odpoczynku na zebranie oddechu. W końcu docieramy cało do schroniska – wyłania się ono z mgły niczym twierdza na grani. Ciepły prysznic, jedzenie i alkohol (szczególnie) poprawiają nam nastrój. Czujemy się dumni z naszych dokonań. Ustalamy plan na jutro. Rzut oka na ICM poprawia nam nastrój – od 12 ostre przejaśnienia i poprawa pogody, a niedziela to już istny słoneczny raj. Ufni, około 22 oddajemy się w objęcia Morfeusza.
W kolejnych częściach relacji:
– jak można się zgubić na prostej drodze przy widoczności do 15 km;
– dlaczego o 14 w południe nie kupi się zasmażanego syra w czeskim schronisku;
– o muszce kelnera i jego znudzeniu życiem;
– o przewadze ginu z colą nad ginem z tonikiem;
– dlaczego Justyna nie pije Ginu Lubuskiego, a Kajko Żołądkowej Gorzkiej;
– o tym dlaczego marzną ręce przy -15 st. C;
– czym wchód rożni się od zachodu;
– i jak można wyjść wcześniej, aby przybyć później.