Wiatr i zimno wdzierające się do śpiwora nie dają mi zasnąć. Wokół Tatry. Na dworze ciemno niczym oko wykol. Leże, wraz z kilkoma innymi szaleńcami na przełęczy pod Kopą na wysokości prawie 2000 metrów n.p.m. W śpiworze i płachcie biwakowej. Na śniegu. W temperaturze minus 12 stopni Celsjusza. Wmawiając sobie, że wschód Słońca będzie wspaniały, a my z morzem chmur pod naszymi stopami zrobimy niezwykłe zdjęcia.
Rzeczywistość okazała się bardziej brutalna.
Kiedy w piątek o 4.30 rano ruszyliśmy z Karolem w zimowe Tatry pogoda zapowiadała się ciekawie. Duża szansa na inwersję z niskimi chmurami wpływającymi w Tatry Zachodnie. A więc to co tygrysy lubią najbardziej. Krótko po 11 byliśmy w Zakopanem, a razem z nami Przemek, Rafał i Tomek. Stali bywalcy tatrzańskich wypadów. 2 godziny później staliśmy na szczycie Kasprowego Wierchu przygotowując się do trawersu Czerwonych Wierchów. Naszym celem były odległe szczyty Tatr Zachodnich – Krzesanica i Ciemniak. Jako, że schroniska były zamknięte przez wirusa i pandemiczne podrygi rządu, zakładaliśmy możliwość biwaku pod chmurką.
Pomimo grudnia, w Tatrach nie było dużo śniegu. Wierzchołki szczytów były białe, ale już niżej spod śnieżnych i lodowych czap nadal prześwitywała trawa. Szlaki były przetarte, ale zlodzone, raki były zatem konieczne. Pomny ostatnich doświadczeń na Granatach i Orlej Perci, kiedy to permanentnie byłem głodny, tym razem zapakowałam do plecaka mnóstwo jedzenia. Człowiek zmęczony, ale najedzony, prezentuje inny stan umysłu.
Podczas wypadu towarzyszył mi na testach mój nowy plecak – marki F-stops model Sheen. Okazał się o wiele bardziej pakowny niż LowePro, co bardzo doceniłem podczas tego wyjazdu. Co ważne, sprzęt fotograficzny jest dostępny od strony pleców plecaka. Ważna rzecz przy mokrym czy zimnym podłożu. Ze względu na zimno wziąłem ze sobą dużo ciepłych rzeczy – polar plus softshell, przeciwwiatrowa kurtka i softshellowe spodnie to podstawowy zestaw do zimowego pokonywania tatrzańskich grani. Do tego kurtka puchowa na postoje i robienie zdjęć. O rękawiczkach, czapce i kominiarce nie wspominam. Na nogach buty La Sportiva Nepal Evo Extreme, których używałem podczas himalajskich wędrówek. Raki półautomatyczne i cienkie spodnie z Gore Tex Paclite dopełniały resztę ekwipunku. Zimno i wiatr nie mogły mi zaszkodzić. W plecaku nie zabrakło też kremu przeciwsłonecznego odpornego na mróz oraz liofilizatów do szybkiego przyrządzania posiłków oraz kilku przekąsek. Odkryciem poprzedniego wyjazdu były kabanosy, stąd kilka paczek znalazło się plecaku. Palnik Jetboil i gaz zapewniały możliwość podgrzania wody na jedzenie i picie. Ze względu na obecność śniegu, nie musiałem tym razem nosić zbyt dużo wody – wystarczyło stopić śnieg i już można było pić do woli.
Wszystko wraz ze sprzętem fotograficznym ważyło ponad 20kg.
Trawers Czerwonych Wierchów zajął nam 2h. Raki dobrze trzymały podłoża, szło się pewnie i w miarę szybko. Nasze obawy co do niektórych odcinków i ich zlodowacenia okazały się bezpodstawne. O ciemku również nie mielibyśmy największych problemów z przejściem. Nadal jednak szliśmy letnią wersją szlaku. Przy większej pokrywie śniegu szlak w niektórych miejscach idzie inaczej omijając niebezpieczne – bo lawiniaste – odcinki. A polecieć w dół jest gdzie.
W wzmagającym się wietrze dotarliśmy na przełęcz pod Kopą. Powoli słońce chyliło się ku zachodowi i trzeba było wejść na Kopę dla lepszych widoków. Ostatnie podejście pamiętam jako mozolną walkę z samym sobie. W oznaki dał się krótki sen, 7h za kierownicą i 2h trawers Wierchów. Nie widziałem końca podejścia, a to przecież tylko 20 minut z przełęczy. W końcu docieram na górę. Wieje. Jest o wiele zimniej, zakładam zatem puchówkę, kominiarkę, grube rękawice i dodatkowe spodnie. Od razu cieplej. Można zacząć planować zdjęcia.
Na południu i zachodzie widoczne są grubsze chmury zakrywające słońce. Ale tuż nad horyzontem widnieje całkiem spora szczelina wolna od chmur. Mam wielką nadzieję, że się utrzyma słońce oświetli bowiem wtedy szczyty pięknym, złotym światłem.
Na północy ziemia skąpana jest we mgle i niskich chmurach. Od czasu do czasu widać przez nie zakopiańskie wioski. Daleko na tle chmur odcina się czarny grzbiet Babiej Góry. Jakość powietrza w tym kierunku nie jest jednak najlepsza i wszystko jest jednak trochę niewyraźne.
Każdy z nas stara się znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce, wolne od wiatru. Poza nami na Kopie już nikogo nie ma, nie widać również innych śmiałków na otaczających nas szczytach. Ostatni turyści schodzą do Zakopanego. Tylko my sterczymy na smaganym wiatrem szczycie marząc o pięknych zdjęciach.
Nie musimy długo czekać. Przewidywania okazały się słuszne. Słońce wykorzystuje przerwę w niskich chmurach i zalewa szczyty Tatr Wysokich ciepłym i żółtym światłem. To załamuje się na graniach, krawędziach i szczytach wydobywając trójwymiarowy obraz. To co do tej pory było raczej płaskie i nudne staje się interesujące. Każdy z nas w skupieniu stara się znaleźć jak najlepsze kadry. Niestety chmur nad Wysokimi Tatrami nie ma – szkoda, przy takim świetle byłoby jak z bajki. Niskie chmury przykrywające Zakopane również nie dotarły w tatrzańskie doliny. Ale i tak się cieszymy z widoków.
Światło z żółtego zmienia się w pomarańczowe, które powoli dogorywa na najwyższych szczytach. Już o zachodzie. A jest dopiero godz. 16.00. Przed nami wiele godzin ciemności w oczekiwaniu na świt. Powoli głód zaczyna drażnić nasze żołądki – nie było do tej pory czas, aby zjeść coś ciepłego. Po krótkiej naradzie i weryfikacji prognozy pogody decydujemy się zejść na przełęcz pod Kopą.
Wschodu nie było. Był za to bardzo silny wiatr, który smagał nas całą noc. Z nocnych zdjęć musieliśmy zrezygnować. Prognoza pogody runęła na łeb na szyję zmuszając nas do wycofania się. Podczas zejścia przemroziłem sobie duże palce u obu stóp.
Reszta jest historią.
Leave a reply