Ogłuszający ryyyyyyyyyyyyyk tuż nad moim uchem wstrząsnął mną do głębi. Niedzwieeeeeeeeeeeeeeeeeedź. To słowo rozpaliło mój mózg jeszcze zanim neurony przekazały rozkaz „otwórz oczy”. Ciało zareagowało automatycznie podejmując próbę uratowania mojej osoby. Wszystkie mięśnie spięły się w oczekiwaniu na uderzenie. Krew wręcz bulgotała w żyłach od napięcia. Mózg podejmował niezliczone wysiłki opracowania planu ewakuacji. Wymyślny alarm na niedźwiedzie ustawiony kilka godzin wcześniej na grani nie zadziałał. Konsekwencje tego były trudne do przewidzenia, aczkolwiek na pewno tragiczne.
Tak… Tak mogła zapewne wyglądać pobudka podczas snu na grani, gdyby jednak jeden z niedźwiedzi żyjących w Tatrach postanowił odwiedzić naszą wesołą gromadkę. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Tej nocy matka natura nie pozwoliła nam jednak spać snem sprawiedliwego.
Ale po kolei…
Dzień wcześniej ruszyliśmy w piątkę w Tatry. Pogoda zapowiadała się idealna na zdjęcia. Oczywiście natura szybko zrewidowała nasze plany. Ze wschodu na Trzech Koronach w Pieninach nic nie wyszło. Chmury leżały nisko, mgły nie było widać. Podobnie sprawa przedstawiała się na Łopuszance, skąd rozpościera się piękny widok na Tatry. Niepyszni postanowiliśmy od razu uderzyć do Zakopanego i na Kasprowy Wierch. Z samego rana kolejka na kolejkę nie była jeszcze długa i po kilkunastu minutach stania już raźno łapaliśmy wysokość. Na Kasprowym wszystko w chmurze. Słońca nie widać. Nic w zasadzie nie widać, oprócz wzrastającej liczby turystów wszelakich. W takiej sytuacji nie zostało nam nic innego jak tylko rozpocząć konsumpcję. Cena piwa nie mogła być dla nas, prawdziwych górskich łazików, zaporą i po chwili moczyliśmy już swoje usta w browarze po 12 zł za pół litra trunku. Czyste zdzierstwo. I gdyby jeszcze górale to piwo na swoich grzbietach wnosili – byłbym skłonny taką cenę zaakceptować. A tak, korzystają z monopolu. Ciekawe, że w Austrii ceny na górze zasadniczo nie odbiegają od tych na dole.
Podczas konsumpcji zaczęło się przedzierać słońce. Pożegnaliśmy zatem Kasprowy i rozpoczęliśmy podejście na Przełęcz pod Świnicą celem rekonesansu. Nie zaszliśmy daleko, gdy chmury zaczęły się otwierać. A my zaczęliśmy otwierać nasze plecaki fotograficzne i robić zdjęcia. Ok, w tych warunkach o zdjęciach nie było mowy. Po prostu dawaliśmy upust fotograficznym żądzom :-). Aczkolwiek czasami słoneczko potrafiło ładnie podświetlić mgłę.
Na Przełęczy postój. Powoli zbliżało się późne popołudnie – czas podjąć decyzję co ze wschodem. Zostajemy. Po drodze przyuważyliśmy miłe miejsce do przeczekania nocy. ICM zapowiadał ciekawą pogodę – niebo w nocy częściowo zachmurzone, a nad ranem inwersja. Jednym słowem, to co tygryski lubią najbardziej :-).
W międzyczasie trzeba było jednak oszukać głód. Jako, że moja maszynka, która miała nas wspierać na wyprawie, odmówiła działania podczas parkingowych testów, przyszło się żywić zimnym jedzeniem. Wraz z Kubą skoczyliśmy na lekko na jedzenie na Kasprowy oraz po wrzątek dla reszty współtowarzyszy. Gdy przyszliśmy z powrotem szlaki już opustoszały – powoli zaczynaliśmy przygotowywać się do spędzenia nocy na grani. Plan był prosty: w miarę możliwości przespać się gdzieś na grani, wstać ok. 3 w nocy i zaatakować Świnicę. Wschód mieliśmy spędzić na szczycie.
Byliśmy całkiem dobrze przygotowani do nocy – ciepłe śpiwory, płachty biwakowe. Nie wiem co podkusiło Karola, ale zaczął opowiadać o niedźwiedziach smakujących się w turystach. Co prawda w dalekiej Kanadzie, czy inne Alasce, ale zawsze. No i niby niedźwiedzie nie zapuszczają się tak wysoko, a już szczególnie nie na grań, ale przecież od czasu do czasu słowacki niedźwiedź udaje się w odwiedziny do swojego polskiego kolegi. I nie idzie przecież przez Łysą Polaną drogą, tylko lezie przez przełęcze. Czyli, jeśli na dzisiejszy dzień przypadną odwiedziny, to jak nic wpakuje się na nasz nocny biwak. No i się przestraszy. My również. Będzie heca. A później nas zje.
Myśli nie były wesołe. Postanowiłem się zatem zabezpieczyć przez niedźwiedziem, zastawiając na niego sprytną pułapkę. W miejscu, z którego mógł przyjść postawiłem statyw, a na nim metalowy kubek. Jak nic miś trąciłby statyw, kubek narobiłby hałasu, a ja w tym czasie mógłbym się ewakuować zostawiając na pożarcie moich towarzyszy. Plan wydawała się znakomity. Uspokojony wskoczyłem do śpiwora i zaczynałem zasypiać.
Jak na złość zaczęły wtedy wychodzić gwiazdy zza chmur. Widowisko było piękne (przypomniałem sobie całą moją wiedzę o astronomii, która kiedyś była moim hobby). Zacząłem się łamać, czy aby nie porzucić śpiwora na rzecz nocnej fotografii. Na szczęście dla miłego ciepełka, a na nie szczęście dla zdjęć, ciągle pojawiały się chmury i niebo nie było doskonale czyste. Zostałem więc w śpiworze. Moją decyzję potwierdził zaraz Karol, który co prawda udał się na zdjęcia, ale od razu padły mu baterie w jego cyfrowym sprzęcie. Co prawda u mnie baterie nie padają (nie ma jak to analog :-)), ale uznałem, że nie będę wychylał się przed szereg – nikt nie będzie miał nocnych zdjęć :-).
Ale gdy tak gaworzyłem z Karolem, nagle usłyszałem ni to huk, ni to grzmot. …… cisnęło się na usta. Wyskoczyłem ze śpiwora, a tu jak nie strzeli serią błyskawic nad odległymi szczytami na Słowacji. Po chwili wszyscy już byli na nogach. Idzie burza. Nie jest dobrze. Zarządziliśmy zatem ewakuację i zaczęliśmy się wszyscy w lekkiej panice pakować. Wokół noc, żywego ducha, no i nie ma się gdzie schronić. Jak żyć, panie premierze w takich warunkach, chciałoby się powiedzieć.
Gdy się już spakowaliśmy, burza odeszła hen, daleko. Idę z Karolem na stronę i radzimy. Wreszcie, po rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw i wstrzymujących się, uznaliśmy, że najlepiej będzie zostać i uderzyć na wschód zgodnie z planem. A żeby nas burza znienacka nie zaskoczyła, to jeden z nas będzie trzymał wartę.
Jak uradziliśmy, tak zrobiliśmy. Warto jedynie odnotować, że jak się obudziłem o drugiej, to wszyscy spali. Ten na warcie również, kimkolwiek on był :-).
Pierwsza część nocy minęła błyskawicznie. Zbliżał się wschód.
Kolejna część jest dostępna tutaj.
Comment
No nieźle, dozujesz napięcie wyśmienicie :)))