Do grani pozostało jeszcze z 50 metrów, kiedy podejmujemy decyzję o wycofaniu się z próby zimowego zdobycia Koziego Wierchu. Na przeszkodzie stanęła nam szeroka szczelina i płaty zmrożonego na beton śniegu. Takie podłoże nie wyglądało stabilnie. Szkoda. Szturmujemy górę już od 2 godzin. Tak niewiele brakuje nam do jej zdobycia. Z drugiej strony, na zachód słońca i tak nie zdążymy – niedaleka grań Miedzianych, Rysów i innych szczytów Tatr Wysokich płonie już na pomarańczowo w promieniach coraz niższego słońca. Czas na odwrót w zapadającym zmroku.
To już trzeci dzień naszego wypadu w Tatry. Ruszyliśmy w czwartek z Karolem i Jakubem. Dzisiaj po południu dotarliśmy do Doliny Pięciu Stawów Polskich, gdzie następnego dnia w nocy planowaliśmy zdobyć Kozi Wierch. Położenie tego szczytu miało nam zapewnić niesamowite widoki o wschodzie słońca. Podpuszczeni przez Karola, postanawiamy jednak już dzisiaj zrobić rozpoznanie walką i wejść choćby na grań na zachód słońca.
A tak wyglądała dolina w ciągu dnia (© Jakub Stypczyński):
Warunki w Tatrach trudne, jeśli nawet nie bardzo trudne. Co prawda zagrożenie lawinowe spada i obecnie jest 1-ka, ale śnieg jest bardzo mocno zmrożony i stanowi twardą betonową płytę. Bez raków podchodzi się trudno, o poślizg nietrudno. Przy większym nachyleniu jest to praktycznie niemożliwe. Przewidując jednak takie warunki jesteśmy w pełni wyposażeni – na butach raki, a w dłoniach czekan. Na dokładkę 13 kilogramowy plecak na plecach. No i stok o dużym nachyleniu.
Pomimo odwrotu uznałem, że jakieś zdjęcia trzeba zrobić :-). Korzystając zatem z malutkiej skały i czekana jako zabezpieczenia plecaka i siebie samego rozsiadłem się, jakimś cudem wyciągnąłem statyw, aparat i zrobiłem kilka zdjęć. Słońca gorało już gdzieś na horyzoncie, a wokół nas powoli zapadała ciemność. Czas ruszyć w dół.
Zejście w tych warunkach wymagało niezłego kombinowania i wprawy. Nachylenie stoku raczej uniemożliwiało zejście przodem, stąd też konieczne było zejście tyłem (jak po drabinie) z asekuracją czekanem. Czekan miał zabezpieczać przez zjazdem w dół, który na tej wysokości i przy takim oblodzeniu zakończyłby się zapewne śmiercią nieostrożnego delikwenta. Mając to na względzie, wbijałem czekan solidnie, podobnie jak raki. Szło się wolno i powoli. Ale na razie bez paniki.
Tuż po zachodzi słońca raz jeszcze rozłożyłem się z Karolem na zdjęcia. Każdy na malutkiej półce z niezwykłą ostrożnością wymieniał obiektywy i robił zdjęcia. Byliśmy całkowicie sami na stoku – wokół żywej duszy. Do schroniska nadal daleko. Gdzieś tam czekał na nas Jakub, który postanowił nam jednak nie towarzyszyć w zdobyciu grani.
Nad zachodnim horyzontem niebo przybrało mocno granatowy kolor. Wręcz bił po oczach. Zerwał się wiatr, a z góry zaczęły na nas spadać kawałki lodu. Nie ma co czekać, powiedziałem sobie i zapakowałem sprzęt. Karol, nieco niżej niż ja, zaczął już schodzić. Będąc wyżej doskonale widziałem, to czego się tak obawiałem.
Karol poleciał. Jeden nieostrożny krok i już sunął w dół po lodzie. Coraz szybciej. Widziałem jego próby wyhamowania czekanem. Wszystko działo się strasznie szybko. Sam zamarłem i czekałem na rozwój wydarzeń – nic nie mogłem zrobić. Na szczęście Karolowi udało się wbić czekan w twardy lód i wyhamować. Zuch. Gdyby nie to, to zatrzymałby się ileś tam set metrów dalej, zapewne w nie całkiem dobrym stanie. Tak z serca, w pierwszych odruchu pogratulowałem mu i wyraziłem podziw, że udało mu się zatrzymać :-). Po chwili już byłem przy Karolu. Ten w zasadzie wisiał na czekanie, gdyż nie mógł wbić raków w lód bojąc się, że odpadnie. Szybko wybiłem miejsca na raki. Kryzys zakończony. Okazało się na dodatek, że przed feralną chwilą Karol wysunął czekan z zabezpieczenia i w zasadzie cudem udało mu się go utrzymać (bez zabezpieczenia, po puszczeniu, czekan poleci sobie swobodnie w siną dal).
Udzieliła nam się obu adrenalina, Karolowi oczywiście większa. Po chwili odpoczynku zaczęliśmy schodzić. Wcale nie było ławo – wizja upadku któregokolwiek z nas nie była zachęcająca. Zaczęliśmy też gubić ścieżkę. W pewnym momencie sam o mało co nie zjechałem, gdy nie udało mi się utrzymać na kawałku płyty lodowej. Na szczęście skok do przodu i wbicie się w lód rakami i czekanem uchroniło mnie przed upadkiem. Jeszcze wcześniej Karol traci kurtkę, która zjeżdża sobie gdzie daleko.
Dopiero po kilkudziesięciu dalszych minutach udało nam się zejść do miejsca, gdzie nachylenie nie było już duże. Czuliśmy się wykończeni. Do schroniska był jeszcze niezły kawałek. Jego przejście nie zabrało nam jednak zbyt dużo czasu. Nad nami niebo świeciło tysiącem gwiazd. Mróz wciskał się wszędzie. Zapadł już noc, gdy dotarliśmy do schroniska. Tuż po nas wychodziła grupa TOPR na poszukiwanie turysty na szlaku na Zawrat. My już myśleliśmy wyłącznie o czymś gorącym do zjedzenia i zimnym do picia :-). Kolejna nauczka i lekcja pokory za nami. O wejściu na Kozi Wierch na świt nie było już mowy. Ale przecież nie mogliśmy stracić kolejnego wschodu :-).
P.S. Wszystkie powyższe zdjęcia wykonano w Dolinie Pięciu Stawów. Oczywiście na slajdach – Velvia 50. Więcej wkrótce w galerii „Tatry” na stronie :-).
2 komentarze
Powiem krótko. Niepoprawni WARIACI.
Widzisz Janusz, gdzieś trzeba nauczyć się posługiwania żelazem a to była bardzo dobra okazja. ;-)