Kiedy nasyciliśmy się zorzą postanowiliśmy zmienić nieco okolice. Zakładaliśmy, że nad laguną rozbłyśnie na nowo. Chcieliśmy również poszukać jakiś innych plenerów, które dzień wcześniej wypatrywaliśmy z drogi.
Pojechaliśmy zatem. Nad laguną – nic się nie działo. Zaczęły natomiast nadchodzić lekkie chmurki. Postanowiliśmy sobie już dać spokój i znaleźć miejsce na nocleg. Pamiętaliśmy o takiej większej, osłoniętej zatoczce już za laguną w kierunku Hofn. Zerwał się lekki wiaterek i zapowiadał się lekki mróz. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy to miejsce. Właśnie ktoś taki jak my gonił tam zorze polarne. Przyjazd czterech gości ze statywami w nocy okazał się jednak zbyt silnym przeżyciem dla tej osoby i po chwili zostaliśmy sami.
Trochę czasu zajęło nam znalezienie płaskiego kawałka ziemi. Ostatecznie udało nam się postawić namiot – nie stał wcale prosto. Przedostatnią noc postanowiłem spędzić w samochodzie – jakoś nie uśmiechało mi się spać w namiocie tym razem. Jeszcze kilka nocnych zdjęć dla zamknięcia tego dnia i siup – po chwili leżałem w śpiworze otoczony mnóstwem wychładzającego się metalu i plastiku.
Noc nie należała do tych najprzyjemniejszych. Nie mogłem się wyprostować w samochodzie i obudziłem się lekko pokrzywiony.
Przedostatni dzień na Islandii powitał nas … nieciekawą pogodą. Po nocnych fajerwerkach przyszło ciemne, niskie i szare. Niebo. Na horyzoncie nie widać nawet kawałeczka łuny zapowiadającej wschód słońca. Wszystko przykrywa kołdra grubych chmur. Nie zmieniło to jednak naszych planów. Wstaliśmy z ciężkim sercem i bez pośpiechu pojechaliśmy nad lagunę. Tym razem było trochę osób – zarówno indywidualistów jak i grup. Każdy jednak znalazł dla siebie kawałek plaży.
A na te aż po horyzont ciągnęły się duże kawałki białego i niebieskiego lodu. Fala była umiarkowana. Nie było szans na utonięcie, ale na stratę sprzętu – i owszem. Jak zwykle trzeba było zatem uważać.
Ze względu na brak światła wszystko początkowo epatowało niebieskością, aby coraz później przechodzić w szarości.
I znów wynajdowanie kadrów. I tak kilkadziesiąt minut.
Aż w pewnym momencie zaczął padać śnieg. Takie kuleczki, granulat. Na czarnym śniegu wyglądał wspaniale, szczególnie gdy otaczał kawałki lodu. Postanowiłem zatem zmienić obiekt mojego zainteresowania. Ale … innego zdania był mój aparat. Odmówił posłuszeństwa. Robiłem radośnie zdjęcie, kiedy usłyszałem jakiś stuk i aparat wyłączył się. Nie pomogła reanimacja. Wymiana baterii też nie. Po prostu koniec. Ekran był ciemny i nic nie działało. Zakląłem w duchu. Wizja wysyłania sprzętu do naprawy nie napawała optymizmem. Ale o to będziemy się martwić później. Na szczęście miałem w plecaku analogową Mamiyę i czym prędzej przełączyłem się na slajd.
Po zdjęciach zjedliśmy późne śniadanie i ruszyliśmy w kierunku Rejkiaviku. Z samego rana mieliśmy bowiem lot do domu, a droga była całkiem długa. Chcielismy jeszcze zaczepić o Vik.
Jak tylko ruszyliśmy, to z ołowianych chmur zaczął padać deszcz. I tak padał do samego Vik. W Vik zrobiliśmy drobne zakupy pamiątek i ruszyliśmy pod iglice. Nadal padało. O dziwo mój aparat zmartwychwstał i nie okazywał jakichkolwiek oznak niedawnych problemów. Zostałem już jednak przy slajdach. Strasznie się natrudziłem i uzyskałem – mroczne efekty :-).
Warunki w zasadzie były mocno niefotogeniczne ruszyliśmy zatem czym prędzej do Keflaviku do hotelu Berg, gdzie czekały na nas wygody cywilizacji.
Reszta niech zostanie milczeniem :-).
Następnego dnia o świcie wylecieliśmy do Berlina, a stamtąd dotarliśmy do naszych domów. Kolejny wyjazd na Islandię stał się już historią. Było warto.
Dziękuję mojej ukochanej Żonie za zgodę na wyjazd, wsparcie i zajęcie się chłopcami przez cały ten czas!
Chłopakom dziękuję za towarzystwo i wspólne poszukiwanie światła.
3 komentarze
Łukasz analog rzadko zawodzi ;)) Łukasz wiesz co? Jak masz trudno, bardziej szukasz a jak szukasz to wychodzisz ze schematów. A jak wychodzisz ze schematów to….. robisz ciekawe zdjęcia ;)) Pozdrawiam.
Fakt, analog mnie jeszcze nigdy nie zawiódł. Raz tylko na Nowej Zelandii padły mi wszystkie trzy aparaty analogowe: 2x Minolta i 1x Mamiya. Ale o był czynnik ludzki, gdyż moją Żona je zaczarowała za karę :-).
A co do schematów, to pewnie masz racę, ale przy cyfrze też się staram robić mniej oczywiste zdjęcia. Wczoraj kupiłem 10 rolek slajdów na zbliżający się wyjazd :).
mroczne fotograficzne zakończenie wyprawy byłoby świetną ilustracją dla tolkienowskiego Mordoru. Aparat po prostu wystraszył się , bo cyfra wydaje się być bardziej wrażliwa od analogu. Analog daje radę. Zdjęcia piękne.